Pamiętacie Kevina? Zapraszamy zatem na zapowiadany fragment artystycznego przekładu powieści Geniusz opuszczony! Jest to powieść historyczna rozgrywająca się w czasach rewolucji z 1848, tak zwanej Wiosny Ludów. Jest to powieść zarówno historyczna, jak i miłosna oraz filozoficzna, przedstawia wewnętrzne dylematy ówczesnego buntownika. Powieść zaczyna się jakby opowiadana przez poetę, później, za pomocą niby odziedziczonego pamiętnika od głównego bohatera rozpoczyna się retrospekcja i właściwa powieść.
Tasso w Szkocji
Zdaniem Dumasa powieść zawsze istniała… Możliwe. Stanowi ona metaforę żywotu. Spójrzcie na tylną stronę podrobionej monety. posłuchajcie absurdalnego śpiewu jednego z dni, który nie zadał sobie trudu, by rozbrzmieć głośniej, aniżeli zazwyczaj. Wydobądźcie z tego wszystkiego poezję, która może być w nim zawarta – otóż powieść. W zakurzonym stosie starych książek (mam wielką predylekcję wobec wszelkich staroci), sięgnąłem po nowy wolumin: Opowieści – z sześcioma ilustracjami. Otwieram ją i rozpoczynam historię o pewnym szkockim królu, który niemal nie padł ofiarą śmierci z powodu mumifikowanej ludzkiej głowy. Wyobraźcie sobie albowiem kogo litograf umieścił w ilustracjach o królu Szkocji? Właśnie Tasso. Łatwe to do wytłumaczenia: Ekonomia. A więc uchwyciłem portret Tasso, aby je porównać. To był on, niewątpliwie. Cóż za dziwaczne przypadki na tym świecie się zdarzają, powiedziałem sobie uśmiechając się w zadumie. Czyżby mogła się zdarzyć takiemu Tasso taka historia, jaką ja wówczas czytałem?
Zapomniałem jednak, że wszystko to co obiektywnie jest niemożliwe, tkwi silnie w naszym umyśle oraz że wszystko to, co widzimy, słyszymy, wyobrażamy, sądzimy niczym innym nie jest, aniżeli wynalazkiem zbyt arbitralnym naszego własnego subiektywizmu, zaś nie przedmiotem rzeczywistym. Życie to senne marzenie.

Noc była posępna. Deszcz padał niewielki po gruntowych ulicach Bukaresztu, rozpościerających się, wąskich i zamulonych poprzez mnóstwo małych i źle wybudowanych domków, z których składa się największa część tak zwanej stolicy Rumunii. Potupywałem po kałużach, które opryskiwały mnie wodą z piaskiem, jak tylko śmiałem postawić nogę do przodu. Z karczm i sklepów przenikało poprzez ogromne, nieczyste okna, brudne światło, osłabione jeszcze bardziej kroplami deszczu zalewającymi szkło okien. Gdy tylko przechodziłem obok jakiegoś okna z czerwoną kurtyną, gdzie, w półcieniu, dostrzec było można jakąś kobietę… Tu i tam widziałem romantyka pogwizdującego wesoło lub pijanego mężczyznę wołającego chrypliwie przy oknach prostytucji. Kobieta pomalowana u okna zapalała zapałkę, aby rozświetlić sobie natłuszczone lica oraz zwiędłe gołe piersi. Być może była to ostatnia szansa, aby udusić brudne pragnienia w duchu zużytym i wypróżnionym korupcją i pijaństwem. Moczymorda wchodził, półcień stawał się cieniem i zmierzch myśli moich przemieniał się w ołowianą północ, gdy myślałem, iż przecież i on mężczyzny nosi imię, i ona kobiety. Wybacz mi Boże! Trzy czwarte ludzkości to przecież taka. A jeśli idzie o czwartą część, to mało kto zasługuje na to, by uznany został za człowieka.
Z drzwi jednej z karczm usłyszałem zgrzyt niestrojnych strun dręczonych szorstkim smyczkiem oraz szczupłymi palcami nędznego cyganiątka, wokół którego skakała, jakby chciała rozdeptać ziemię, nietrzeźwa kobieta wraz z wysokim i smukłym Cyganem z gołymi nogami wsadzonymi w szerokie, wypełnione sianem buty. Wesołość groteskowa, złośliwa wyzierała z twarzy obojga. Obok była kawiarnia. Dojmujące deszcz i mróz zmusiły mnie do tego, by wejść do niej. Zapach tytoniu, wieczny tryk-trak graczy domino wywierały na me – ogłuszone przez deszcz i mróz zmysły – niezwykłe wrażenie. Zegar, wierny objaśniacz starego czasu, bije 12 razy we swym stalowym języku, aby świat, który go nie słucha, uświadomił sobie, że minęła też północna godzina. Tu i tam było widać graczy w karty z rozczochranymi włosami, trzymających karty w trzęsącym się ręku, klepiąc palcami drugiej ręki tuż przed osłonięciem swoich kartek, w milczeniu, zapatrzeni, poruszając i zagryzając sobie usta, ani słowa nie wymawiając oraz siorbiąc od czasu do czasu piwo lub kawę przed nimi stojącą – na znak zwycięstwa!
Pewien młodzieniec oparty o biliard pisał kredą na zielonej macie słowo Ilma. Wyobrażałem sobie, że należy do rodu Arpadów77 i że przywołuje z zasobu swej pamięci słodkie imię kochanki lub niejaki węgierski ideał rodem z powieści Maurycego Jókai’a78. Postanowiłem więcej nie zajmować się postacią owego młodzieńca, wzdychacza bodajże, zatem zacząłem przeglądać pośród zagranicznych gazet, czasopisma literackie, artystyczne itd. (Nasze ani nie mają, ani nie chcą mieć nic z tymi do czynienia). Młodzieniec podszedł do mnie.
– Za Pana pozwoleniem – szepnął kłaniając się. Mówił czystym rumuńskim akcentem. Nie był Węgrem.
– Bardzo proszę – powiedziałem, podając mu gazetę, zaskoczony tym jego zainteresowaniem, które dodało mi otuchy, gdy tylko poniosłem ku niemu wzrok.
To był człowiek, którego znałem nie znając, jedna z tych postaci, którą wydaje Ci się, że widziałeś kiedyś w życiu, lecz, de facto, nigdy jej wcześniej nie widziałeś. Zjawisko, które wyjaśnić można jeno przypuszczając niejaką bliskość duchową. Począłem go obserwować z błogością. Był piękny pięknem demona. Nad jego bladymi, wyrazistymi licami wznosiło się czoło pogodne i zimne, niczym rozmyślanie filozofa. Zaś nad czołem dzikim geniuszem błyszczały jego czarne włosy, które opadały po zbitych, dobrze uformowanych barkach. Jego ogromne, czarne oczy gorzały niczym ogień czarny pod gęstymi, bliskimi sobie brwiami. Usta zaś jakby wąsko sklejone, barwione fioletem, cechowały się niezwykłą srogością. Uwierzyłbyś, że jest bezbożnym poetą, jednym z aniołów upadłych. Szatan, zaś nie taki, jakiego sobie wyobrażają malarze: pomarszczony, potworny, wstrętny, lecz Szatan o wybitnym pięknie, Szatan dumny ze swego upadku, na którego czole Bóg wpisał geniusz oraz piekło i wytrwałość. Szatan boży, który, wychowany w Niebie, czerpał z przenajświętszego światła, oczy napoił najszlachetniejszymi ideałami, którego dusza nacieszyła się z najdroższych marzeń, ażeby później, na ziemię upadłszy, pozostały mu jedynie rozczarowanie i smutek wyryty dookoła ust, na znak żalu, iż nie znajduje się już w Niebie. Śpieszne otwieranie się nozdrzy oraz żwawy błysk jego oczu wskazywały na wariackie serce, na namiętność charakteru. Talia jego była szczupła, zgrabna, jego ręka biała o długich arystokratycznych palcach. Zdawało się, jednak, że zasila go moc żelazna. Cała postawa jego emanowała siłą elegancką, lecz piekielną.
Sięgnął po rumuńską gazetę. Na stronie ogłoszeń przeczytał sarkastycznym półgłosem: włoska opera… Hugenoci.
– Chciałbyś, żeby była rumuńska? – zapytałem obojętnie.
– Rozumie się. Czy moglibyśmy mieć muzykę bardziej przyjemną i uroczą od włoskiej?
– Nie jesteś tu od dawna.
– Nie.
– Rozumiem – powiedziałem.
– Dlaczego?
Nasz naród – mówię ja – cechuje suchy, gorzki, sceptyczny kosmopolityzm – lecz powiem więcej: ma on piękny obyczaj miłować wszystko to, co jest zagraniczne, a nienawidzić tego, co rumuńskie. Myśmy oderwali się od przeszłości, zarówno nasz język, jak i myśl, sposób patrzenia na świat lub rozmyślania, ponieważ inaczej nie moglibyśmy zostać zauważeni przez Europę jako cywilizowana nacja.
– A… Dlaczego jest to dla was takie ważne?
– Hm, nie jesteś stąd… Z tego co widać.
– Nie.
– Aha… To wszystko zmienia. A więc wiedzże, iż tutaj nikomu nie zależy na tym, by zostać zauważonym. Widzisz, u nas na przykład historycy nie znają historii, literaci i dziennikarze nie potrafią kunsztownie pisać, aktorzy nie umieją grać, ministrowie nie są w stanie rządzić, a finansiści nie znają się na finansach; z kolei mamy tyle zabazgranego papieru do niczego niepotrzebnego, w teatrze królują lamenty bezsensowne, rządy wciąż się zmieniają, a porażek już nie śmiemy zliczać. Łatwiej znajdziesz ludzi, którzy podają w wątpliwość istnienie Boga, niż dusze zakochane w języku lub spuściźnie swoich przodków, niż serca lubujące się w ekspresywnej cesze naszego narodu bądź umysły przejęte życiowymi sprawami tegoż narodu, któremu na plecach ryjemy wszelkie fałszywe fantasmagorie naszej cywilizacji. Rozwód… Cudzołóstwo… Grasują po naszych ulicach z chorowitymi licami, wyraziście odmalowanymi niczym żyjące maski; kobiety, do których się uśmiechają stają się bezpłodnymi. Mężczyzny zaś przez nie usychają, lecz mimo wszystko my je czcimy oraz poświęcamy im chłodne noce zimowe, marnujemy dzieciństwo, które powinniśmy poświęcić temu, aby się ziściły te ideały, na których całej ludzkości najbardziej zależy, oraz rodzinie. Kobieta naszego narodu nie pracuje… Ona ma z czego żyć; mężczyzna nie pracuje, gdyż nie ma nad czym pracować, wszystkie fabryki świata biją się o jego mizerną pracę. Nasza inteligencja zaś… Pokolenie drobnych urzędników, półinteligentów wprawdzie, którzy snują za ile lat właśnie oni osiągną władzę… Niewłaściwa inteligencja, znająca lepiej historię Francji, aniżeli Rumunii. Dzieci pochodzących zewsząd ludzi, gdyż właściwe rumuńskie dzieci jeszcze nie miały okazji uczyć się z książek… Wreszcie ludzie mający charakter i wygląd ojców Greków, Bułgarów i jedynie imię nieszczęsnej Rumunii. Gdyby się jeszcze przynajmniej zdobyli na to, by się nazywać Rumunami, ależ nie. Oni nienawidzą własnego kraju bardziej i okrutniej od obcokrajowców. Postrzegają go jako miejsce wygnania, jako przykrą kondycję własnej egzystencji… Oni są, jak to sami mawiają, Rumunami z narodzenia, lecz Francuzami z serca… Jeżeliby Francja zapewniła przywileje, jakie zapewnia im ich nieszczęsna ojczyzna, to by oni dawno wyemigrowali… wszyscy oni! Po czym, wytarłszy sobie czoło, dodałem:
– Wskaż mi człowieka, który napisałby powieść o Mizerii tego pokolenia. Ów człowiek ukazałby się jako spadająca bomba w środek pustoty naszej inteligencji, byłby on dla mnie jak półbóg, jak zbawiciel, może, dla kraju.
– A więc zmieńcie opinię publiczną, ukierunkujcie ją inaczej. Przywróćcie narodowy geniusz, właściwego ducha narodu z głębi, gdzie spoczywa. Spowodujcie ogromną reakcję moralną, rewolucję umysłową dla której ideał rumuńskości będzie ważniejszy od ideału ludzkości, genialności oraz piękna – bądźcie wreszcie Rumunami, i znów Rumunami – odpowiedział powoli i chrypliwie.
– A któż to zrobi? Czyż nie są wszyscy tacy sami, wrażliwi na to – Francuzi, Włosi, Hiszpanie… wciąż tylko Rumuni nie są?
– Do tego nie potrzeba wielu ludzi. Duch wspólnoty to zasługa garstki. Jedne jedyne czoło namaszczone krzyżmem bożym jest w stanie uformować z oceanu ludzkich rozmyślań pojedynczy olbrzymy wir, który urósłby z morskich głębin do góry w obłoki myślące niebios Lucyfera, porannej gwiazdy, którą określamy mianem geniuszu. Pokażcie im widmo przyszłości, i będą się go lękać. Pokażcie im do czego dojdzie, jeśli będą dalej tak postępować, i się opamiętają i… wreszcie – dodał sceptycznie się uśmiechając – dlaczego my staramy się podnosić na siłę całe pokolenie? Wszystko to, co wydarza się na świecie, musi się dopełnić. Jeśli ustalone jest w niebiosach, iż polegną, to tak się stanie – czy nam się podoba, czy nie. A jak nie, to nie.
– Kosmopolita? – dopowiedział powoli. – Nie wiem. Ja również jestem kosmopolitą. Pragnę, żeby ludzkość była podobna do pryzmatu, żeby była jak jeden jedyny pryzmat, błyszczący, na którym światło odzwierciedla się o barwach licznych. Pryzmat błyszczący barw tysiącami, niczym tęcza o różnych odcieniach. Narody to nic więcej, niż pryzmatyczne odcienie Człowieczeństwa i różnica między nimi jest tak rzeczywista, na tyle wytłumaczalna, jak mogłaby być między dwoma osobnikami, z podobnych przyczyn. Sprawcie, żeby owe barwy błyszczały jednakowo, jednakowo były polerowane, jednakowo im sprzyjało Światło, które je kreuje i bez którego odeszłyby w zapomnienie, gdyż w mroku bezprawia oraz barbarzyństwa wszystkie narody jednakowo bywają brutalne, ogłupione, fanatyckie i wulgarne; albowiem gdy tylko Światło odbija się na nich, stwarza ono pryzmatyczne barwy. Dusza jednego człowieka jest niczym fala – dusza narodu zaś niczym ocean. Kiedy wiatr z jego rozdmuchiwanymi skrzydłami, noc z jej brunatną bryzą i szarymi chmurami panować będą nad morzem i jego falami, dusza narodu spać będzie monotonnie i mrocznie w jego głębinach szepcących bez rozumu; gdy zaś Światło kwitło będzie w pogodnym i błękitnym królestwie niebiańskim niczym ognisty kwiat, każda fala odbijać będzie słoneczne promienia; morze od nieba jego kolor użyczy, ugodowość jego geniuszu i przerzuci je w sen głęboki i lśniący. Gdy nacja umiejscowona jest w mroku, śpi w głębinach geniuszu własnego oraz nieznanych sił, i milczy; zaś gdy Wolność i cywilizacja będą nad nią fruwać, to wtedy nadrzędni ludzie powstaną, by je uchwycić i rozjaśnić nimi resztę narodu; tak samo gdy na łonie morza rodzi się pogodny dzień, odbija się w głębi jego błękit nieba. Poeci, filozofowie danej nacji ujmują w liryce i myśleniu głębokość nieba, po czym ją przekazują ludowi własnemu. Istnieją jednak obłoki, które, zaćmiewając niebo, zaćmiewają również ziemię.
Ach obłoki, królowie ziemi, zawsze będą kierować swe przerażające gromy ku narodom fal; wszakże otóż owe obłoki to nic innego, niż lodowaty i zarazem mroczny oddech tych najmniej szczęsnych fal. Obłoki huczą, błyskają się i zasłaniają poniekąd żelazną kurtyną złote Słońce. Póki one tyranizować będą fale, póki mrok, co wynika od ich ogromnego cienia, przenikać będzie głęboką duszę morza niczym noc milcząca i zimna, póty Królestwo Boże pozostanie w nieszczęściu.
Najwyższy i najbardziej jadowity wśród obłoków stanowi monarchia, natomiast te tuż po nich, jadowite tak samo, stanowią dyplomaci. Gromami, którymi niszczą, wykańczają, mordują całe narody, są wojny.
Straćcie więc monarchów! Trzebcie ich najbardziej zżyte sługi, dyplomatów. Znieście wojnę i wezwijcie wszelkie nieporozumienia narodów do Sądu ludów, oto wtedy najszczęśliwszy Kosmopolityzm ogrzewać będzie świat promieniami pokoju i dobra.
Opinia owego młodzieńca, nieco dziwaczna, interesowała mnie na tyle, iż smakowałem, że tak powiem, słowa szeptane przez jego cienkie i blade wargi. Jego twarz nabierała coraz poważniejszej mimiki, stawała się bardziej ekspresywną jednocześnie wyglądając niesamowicie. Pozwalałem, by ciąg jego rozmowy mnie wciągał w sen nieskończony.
– Nie myśl – rzekł – iż takowy kosmopolityzm, jaki mnie zachwyca cieszy się z niewielkiego grona zagorzałych zwolenników.
Tak mówiąc, młodzieniec wyjął z kieszeni wewnętrznej marynarki małą gazetę litograficzną z północnych Niemiec. Wydrukowana w tajemnej litografii za sprawą kilku młodzieńców, apostołów prawdziwej Wolności, najmożliwszego kosmopolityzmu i najbardziej egalitarnego, owa gazeta była pośrednikiem idei godnych, pięknych, młodych. Wzywała ona narody do świętego sojuszu przeciwko wszelkim okrutnym tyranom świata, do wygnania z reguły świata nikczemnych Ich Wysokości, przykrych dyplomatów, opinii dnia, wojen, przez które leje się krew ze świętych serc narodów.
Piękne marzenie, które stawało się marzeniem całego świata, marzenie, które, przekształciwszy się w przekonanie, obali w sposób pokojowy i zacny nie tylko wielmożnych tyranów, lecz równie te narody, które drugie oprymują!
Wybiła godzina. Wtedy młodzieniec nagle wstał, włożył litograficzną gazetę do kieszeni, po czym wyciągnął ku mnie prawicę, podczas gdy lewicą nałożył na głowę kapelusz.
– Nazywam się Toma Nour. A Pan?
Podałem mu swoje imię, po czym wyszedł zostawiając mnie z ideą świtającą w głowie, by go uczynić bohaterem jednej powieści.
Gdy wróciłem już do domu, właśnie wtedy, gdy pocierałem zapałkę, aby zapalić lampę, w słabym świetle ujrzałem książkę z sześcioma ilustrowanymi powieściami; zapałka zgasła, i zapadła ciemność.
– Zobacz – powiedziałem do siebie – czyżbym nie znalazł w tym człowieku takiego Tasso, którego mógłbym studiować bliżej?
Ciemność wokół mnie była metaforą jego imienia – Toma Nour79.
77. Arpadowie – pierwsza węgierska dynastia narodowa (889-1301 n.e.). (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
78. Po węgiersku Mór Jókai, był powieściopisarzem i politykiem węgierskim XIX wieku.
79. W oryginale Toma Nour, dosł. Tomasz Obłok.
Autor tłumaczenia: Kevin Alotta
Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie tych materiałów w całości lub w części bez zgody autora jest zabronione.
2 comments